czwartek, 31 października 2019

Volbeat – Torwar, Warszawa (29.10.2019 r.) (relacja)


Istotnym elementem w twórczości zespołów muzycznych są ich występy koncertowe, ponieważ to właśnie dzięki nim fani mogą ocenić prawdziwą wartość umiejętności tworzących daną grupę muzyków. To dopiero stanięcie z członkami owej formacji twarzą w twarz daje słuchaczom prawdziwy – nie zniekształcony wszelką możliwą obróbką dźwięku w studio – obraz tego, jak może brzmieć wokal frontmana i wspierający go instrumentaliści.

Chcąc się przekonać o tym, jak w takim surowym wydaniu prezentuje się niedawno przeze mnie polubiony zespół Volbeat, zdecydowałam się wybrać na koncert Duńczyków, który miał miejsce 29 października na warszawskim Torwarze.
Ponieważ zespół Volbeat, a dokładnie jego twórczość znam od niedawna udało mi się przesłuchać do tej pory niemalże całą (bez dwóch wydanych najwcześniej albumów) jego dyskografię i obejrzeć jeden z wydanych oficjalnie koncertów, co sprawiło, że warszawski występ był doskonałą okazją do skonfrontowania mojego zauroczenia muzyką Volbeat w warunkach występu koncertowego.
Jak się szybko okazało grupa sympatycznych muzyków zdała egzamin wprost śpiewająco, a ja mogłam odetchnąć z ulgą i satysfakcją. Już pierwsze sekundy koncertu zapoczątkowanego nagraniami utworów „Born to Raise Hell” Motörhead i „Red Right Hand” Nicka Cave’a and The Bad Seeds nastroiły mnie bardzo pozytywnie, a jego kontynuacja, już w postaci utworów granych przez Volbeat utwierdziła w przekonaniu, że zainteresowanie się twórczością Duńczyków było dobrą decyzją.
Z racji tego, że zespół promuje swój najnowszy album „Rewind, Replay, Rebound” to właśnie utwory reprezentujące to wydawnictwo wypełniły setlistę warszawskiego koncertu. Całość rozpoczął idealnie wprost nadający się do tej roli utwór „The Everlasting”, bezpośrednio po nim usłyszeliśmy żywiołowy „Pelvis on Fire” i od tego momentu zaczęła się praktycznie cała koncertowa zabawa, a z mojej twarzy nie znikał szeroki uśmiech. 
A jego pojawienie się wywołało kilka czynników – jednym z nich było nagłośnienie dobrze spełniające swoją rolę, do tego stopnia, że zarówno dźwięki poszczególnych instrumentów jak i wokal, od początku do końca występu były doskonale słyszalne.
Na atmosferę w Hali Torwar wpłynął w dużym stopniu także profesjonalizm i dobry nastrój członków zespołu, którzy chętnie nawiązywali kontakt z publicznością i korzystali z wybiegu sięgającego w głąb sali. Na tak swobodną interakcję wpływ miało również to, że w czasie koncertu nie została wydzielona strefa Golden Circle, więc zgromadzona na płycie publiczność (co prawda nieszczególnie liczna) mogła nawiązywać niemal bezpośredni kontakt z pozostającymi na scenie muzykami.
Bardzo pozytywne wrażenie wywarło na mnie także brzmienie głosu  Michaela Poulsena – melodyjnego w „Lola Montez”, „When We Were Kids” czy „Fallen”, ale i charakterystycznie zadziornego, co jest nieodłącznym elementem ciężkich utworów Volbeat takich jak „Sorry Sack of Bones” czy pochodzącego z początkowego okresu twórczości zespołu „Sad Man’s Tongue” powitanego na Torwarze bardzo entuzjastycznie.
Wokaliście ani na krok nie ustępowali muzycy – tworzący sekcję rytmiczną perkusista Jon Larsen energicznie bębniący przez cały występ, basista Kaspar Boye Larsen pomagający w utrzymaniu całości w rytmicznych ryzach, i w końcu gitarzysta Rob Caggiano odpowiadający za wszystkie solowe partie jakie usłyszeliśmy w Warszawie (między innymi w „The Devil’s Bleeding Crown” i „Doc Holliday”). A są to przyznać trzeba solówki wręcz idealne, bo kontynuujące melodię utworu, zwięzłe i treściwe, a zarazem pozwalające na docenienie umiejętności grającego.
Obok warstwy muzycznej ważna dla tego koncertu była też jego wizualna strona, na którą składały się dwupoziomowe, podłużne ekrany z pojawiającymi się na nich wizualizacjami, efekty świetlne oraz pirotechniczne dodające całości mocnego rockowego wyrazu.
Jednak nawet bez tych elementów warszawski występ Volbeat uznaję za bardzo udany, dzięki układowi setlisty. A znalazły się w niej niemal wszystkie (poza „Cheapside Sloggers”) utwory, jakie chciałam usłyszeć – obowiązkowo „Lola Montez” i „For Evigt” z refrenem odśpiewanym po duńsku, „Seal the Deal”, „Let It Burn” i zamykający koncert żywiołowy, jak jego początek „Still Counting”.

Wtorkowy wieczór spędzony z Volbeat to czas jakiego zdecydowanie nie zaliczę do straconych – obok możliwości posłuchania doskonale i z wyczuciem zagranej muzyki, która aż zachęcała do rytmicznego klaskania i przytupywania, fani z Torwaru zabrać mogli ogromną dawkę pozytywnej energii, która wraz z dźwiękami wartkim strumieniem płynęła od muzyków i szeroko uśmiechającego się Michaela Poulsena. I dlatego właśnie koncert Volbeat uznaję za ten zdecydowanie wyjątkowy i czekam na więcej.

Setlista:
  1. The Everlasting
  2. Pelvis on Fire
  3. Doc Holliday
  4. Sorry Sack of Bones
  5. Lola Montez
  6. Sad Man’s Tongue
  7. Black Rose (with Danko Jones)
  8. For Evigt
  9. When We Were Kids
  10. Slaytan
  11. Dead but Rising
  12. Fallen
  13. Die to Live
  14. Seal the Deal
  15. Last Day Under the Sun
Encore:
  1. The Devil’s Bleeding Crown
  2. Leviathan
  3. Let It Burn
  4. Pool of Booze, Booze, Booza
  5. Still Counting

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz