Istotnym
elementem w twórczości zespołów muzycznych są ich występy koncertowe, ponieważ
to właśnie dzięki nim fani mogą ocenić prawdziwą wartość umiejętności tworzących
daną grupę muzyków. To dopiero stanięcie z członkami owej formacji twarzą
w twarz daje słuchaczom prawdziwy – nie zniekształcony wszelką możliwą
obróbką dźwięku w studio – obraz tego, jak może brzmieć wokal frontmana i
wspierający go instrumentaliści.
Chcąc
się przekonać o tym, jak w takim surowym wydaniu prezentuje się niedawno przeze
mnie polubiony zespół Volbeat, zdecydowałam się wybrać na koncert Duńczyków,
który miał miejsce 29 października na warszawskim Torwarze.
Ponieważ
zespół Volbeat, a dokładnie jego twórczość znam od niedawna udało mi się
przesłuchać do tej pory niemalże całą (bez dwóch wydanych najwcześniej
albumów) jego dyskografię i obejrzeć jeden z wydanych oficjalnie
koncertów, co sprawiło, że warszawski występ był doskonałą okazją do skonfrontowania
mojego zauroczenia muzyką Volbeat w warunkach występu koncertowego.
Jak
się szybko okazało grupa sympatycznych muzyków zdała egzamin wprost śpiewająco,
a ja mogłam odetchnąć z ulgą i satysfakcją. Już pierwsze sekundy
koncertu zapoczątkowanego nagraniami utworów „Born to Raise Hell” Motörhead i
„Red Right Hand” Nicka Cave’a and The Bad Seeds nastroiły mnie bardzo
pozytywnie, a jego kontynuacja, już w postaci utworów granych przez Volbeat
utwierdziła w przekonaniu, że zainteresowanie się twórczością Duńczyków
było dobrą decyzją.
Z
racji tego, że zespół promuje swój najnowszy album „Rewind, Replay, Rebound” to
właśnie utwory reprezentujące to wydawnictwo wypełniły setlistę warszawskiego
koncertu. Całość rozpoczął idealnie wprost nadający się do tej roli utwór „The
Everlasting”, bezpośrednio po nim usłyszeliśmy żywiołowy „Pelvis on Fire” i od
tego momentu zaczęła się praktycznie cała koncertowa zabawa, a z mojej twarzy
nie znikał szeroki uśmiech.
A
jego pojawienie się wywołało kilka czynników – jednym z nich było nagłośnienie
dobrze spełniające swoją rolę, do tego stopnia, że zarówno dźwięki poszczególnych
instrumentów jak i wokal, od początku do końca występu były doskonale
słyszalne.
Na
atmosferę w Hali Torwar wpłynął w dużym stopniu także profesjonalizm i dobry
nastrój członków zespołu, którzy chętnie nawiązywali kontakt z publicznością i
korzystali z wybiegu sięgającego w głąb sali. Na tak swobodną interakcję
wpływ miało również to, że w czasie koncertu nie została wydzielona strefa
Golden Circle, więc zgromadzona na płycie publiczność (co prawda nieszczególnie
liczna) mogła nawiązywać niemal bezpośredni kontakt z pozostającymi na scenie
muzykami.
Bardzo
pozytywne wrażenie wywarło na mnie także brzmienie głosu Michaela Poulsena – melodyjnego w „Lola
Montez”, „When We Were Kids” czy „Fallen”, ale i charakterystycznie
zadziornego, co jest nieodłącznym elementem ciężkich utworów Volbeat takich jak
„Sorry Sack of Bones” czy pochodzącego z początkowego okresu twórczości zespołu
„Sad Man’s Tongue” powitanego na Torwarze bardzo entuzjastycznie.
Wokaliście
ani na krok nie ustępowali muzycy – tworzący sekcję rytmiczną perkusista Jon
Larsen energicznie bębniący przez cały występ, basista Kaspar Boye Larsen pomagający
w utrzymaniu całości w rytmicznych ryzach, i w końcu gitarzysta Rob Caggiano
odpowiadający za wszystkie solowe partie jakie usłyszeliśmy w Warszawie (między
innymi w „The Devil’s Bleeding Crown” i „Doc Holliday”). A są to przyznać
trzeba solówki wręcz idealne, bo kontynuujące melodię utworu, zwięzłe i
treściwe, a zarazem pozwalające na docenienie umiejętności grającego.
Obok
warstwy muzycznej ważna dla tego koncertu była też jego wizualna strona, na
którą składały się dwupoziomowe, podłużne ekrany z pojawiającymi się na nich
wizualizacjami, efekty świetlne oraz pirotechniczne dodające całości mocnego
rockowego wyrazu.
Jednak
nawet bez tych elementów warszawski występ Volbeat uznaję za bardzo udany,
dzięki układowi setlisty. A znalazły się w niej niemal wszystkie (poza
„Cheapside Sloggers”) utwory, jakie chciałam usłyszeć – obowiązkowo „Lola
Montez” i „For Evigt” z refrenem odśpiewanym po duńsku, „Seal the Deal”, „Let
It Burn” i zamykający koncert żywiołowy, jak jego początek „Still Counting”.
Wtorkowy
wieczór spędzony z Volbeat to czas jakiego zdecydowanie nie zaliczę do straconych
– obok możliwości posłuchania doskonale i z wyczuciem zagranej muzyki, która aż
zachęcała do rytmicznego klaskania i przytupywania, fani z Torwaru zabrać mogli
ogromną dawkę pozytywnej energii, która wraz z dźwiękami wartkim
strumieniem płynęła od muzyków i szeroko uśmiechającego się Michaela Poulsena.
I dlatego właśnie koncert Volbeat uznaję za ten zdecydowanie wyjątkowy i
czekam na więcej.
Setlista:
- The Everlasting
- Pelvis on Fire
- Doc Holliday
- Sorry Sack of Bones
- Lola Montez
- Sad Man’s Tongue
- Black Rose (with Danko Jones)
- For Evigt
- When We Were Kids
- Slaytan
- Dead but Rising
- Fallen
- Die to Live
- Seal the Deal
- Last Day Under the Sun
Encore:
- The Devil’s Bleeding Crown
- Leviathan
- Let It Burn
- Pool of Booze, Booze, Booza
- Still Counting
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz