środa, 7 października 2020

Black Stone Cherry „Black Stone Cherry” (recenzja)

 

Wiele zespołów ma w swojej dyskografii album, którego tytuł jest po prostu nazwą tej grupy. Longplaye te to często tak zwane kamienie milowe mające istotne znaczenie dla twórczości danego wykonawcy oraz fanów, ale w wielu przypadkach formacje sygnują w ten sposób swoje debiutanckie wydawnictwa, za sprawą których zaczyna się ich mniejsza lub większa popularność w muzycznym świecie.

Taki zabieg zastosowali również muzycy grupy Black Stone Cherry, którzy pierwszy w swojej dyskografii album zatytułowali po prostu „Black Stone Cherry”. Longplay swoją premierę maił w 2006 roku.

Album ten stał się doskonałą okazją do zaprezentowania swoich umiejętności w profesjonalny sposób. Członkowie zespołu zdając sobie z tego sprawę stworzyli dwanaście autorskich kompozycji i jeden cover utrzymane w hard rockowym stylu i ze smakiem doprawione folkowymi elementami charakterystycznymi dla muzyki określanej jako southern rock.

Elementy tego stylu słychać wyraźnie w „Crosstown Woman” i „Shapes of Things” wyróżniających się aranżacjami wzbogaconymi o bluesowy feeling.

Mimo tych typowych dla stylu southern rock elementów kompozycjom wypełniającym album „Black Stone Cherry” zdecydowanie bliżej jest do hard rockowej konwencji z intensywnie brzmiącymi gitarowymi melodiami stanowiącymi podstawę dla otwierającego longplay „Rain Wizard” czy „Drive”.

Na albumie nie zabrakło także solówek pojawiających się w dynamicznym „When the Weight Comes Down” i ciężkim „Shooting Star” nadających utworom rockowej zadziorności.

Z gitarowymi partiami o pierwszy plan zdają się walczyć rytmiczne perkusyjne podkłady tworzące kanwę dla ciężkiego „Backwoods Gold” i wyraźnie zaznaczające swoją obecność w „Violator Girl”. Walka ta zdecydowanie zażegnana jest w „Lonely Train” gdzie instrumenty tworzą idealny wręcz duet zaskakując doskonałym timingiem.

Te ciężkie, przepełnione gitarowymi riffami i wyrazistymi partiami perkusji aranżacje równoważą chwytliwe refreny oparte na przyjemnie brzmiących harmoniach wokalnych jakie usłyszeć możemy w „Maybe Someday” i „Hell and High Water”. Do zabiegu łagodzenia nastroju i ciężkości kompozycji wykorzystane zostały także organy Hammonda, których partie wplecione zostały w utwory „Tired of the Rain” i zamykający zestaw „Rollin’ On” doskonale komponując się z całością albumu.


Zawartość debiutanckiego longplaya zespołu Black Stone Cherry jest świetnym przykładem tego, jak wielki potencjał drzemie w czterech tworzących grupę muzykach. Melodie wychodzące spod ich palców są chwytliwe i szybko zapadają w pamięć, a to jest chyba najlepsza rekomendacja jaką sam dla siebie stworzyć może rockowy zespół. Polecam.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz