poniedziałek, 22 maja 2017

Linkin Park „One More Light” (recenzja)


Zmiany gatunku obranego przez grupy tworzące muzykę rockową zdarzają się, jednak wśród znanych przez mnie formacji nie są to częste przypadki.
Zespołem, który zaskoczył fanów diametralnym zwrotem stylu swojej muzyki jest grupa Linkin Park znana ze swoich eksperymentów i nieprzywiązywania się do jednego, konkretnego gatunku muzycznego. Jednak, jak podejrzewam, niewielu sympatyków zespołu po zapoznaniu się z mocno rockową płytą The Hunting Party spodziewało się, że kolejny album Amerykanów, wydany w maju 2017 roku longplay One More Light będzie tak diametralnie różnił się od poprzednika.

Chciałabym zaznaczyć, że muzykę zespołu Linkin Park znam i cenię niemal od samego początku, kiedy w naszym kraju można było usłyszeć pierwsze wzmianki na temat tej grupy. Zawsze z niecierpliwością oczekiwałam na nowy materiał od muzyków z Kalifornii znając ich nowatorskie, oryginalne podejście do tworzonych przez siebie utworów. Każdy longplay grupy stanowił okazję do poznania nowego oblicza tworzących go artystów i w każdym, jeśli nie w całości, to w poszczególnych utworach, odnajdywałam coś, co mnie urzekło i zachwyciło.
Aż do teraz, czyli ukazania się siódmego w dyskografii zespołu albumu – One More Light. Już pierwsze single – Heavy, nagrany z gościnnym udziałem wokalistki o pseudonimie Kiiara, Battle Symphony i Good Goodbye również z gośćmi – raperami Pusha T i  Stormzy  rzucały nieco światła na to jakie może być kolejne wydawnictwo grupy, nie chcąc jednak oceniać całości po trzech utworach, postanowiłam poczekać do premiery krążka.
Po kilku przesłuchaniach One More Light z przykrością muszę stwierdzić, że jest to pierwszy album Linkin Park, o którym bardzo trudno jest mi napisać coś pozytywnego. Do zawartości krążka zniechęca bowiem niemal wszystko, co się na nim znalazło – drażni muzyka stworzona elektronicznie, z pomniejszeniem roli poszczególnych muzyków – świetnego perkusisty Roba Bourdona, gitarzysty Brada Delsona i basisty Dave’a „Phoenixa” Farrella, których wyraźnie słychać jedynie w pozbawionym charakteru Talking to Myself i tytułowym utworze albumu – One More Light.
Obok irytującej mocno popowej muzyki drażniące są teksty, a raczej sposób ich śpiewania. Sama warstwa liryczna utworów, jak wspominali muzycy zespołu jeszcze przed premierą albumu jest mocno osobista a zarazem uniwersalna, jednak drażniący, wręcz infantylny sposób (Invisible, Sharp Edges) w jaki są one przekazywane, psuje cały efekt.
Zauważyłam niedawno, że rzadko zdarzają mi się muzyczne rozczarowania, jednak nowy longplay stworzony przez Linkin Park jest niestety jednym z nich. Przesłuchany kilkukrotnie z pozytywnym nastawianiem i otwartym umysłem przy każdym kolejnym odtworzeniu irytował i drażnił coraz mocniej, i chociaż muzyka pop to gatunek od jakiego nie stronię, to pop w wykonaniu Linkin Park zupełnie do mnie nie przemawia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz