środa, 4 maja 2016

Muse „Drones” (recenzja)


Z nowymi albumami jest zazwyczaj tak, że wiążą się z nimi mieszane uczucia – od niecierpliwego oczekiwania na datę premiery, przez euforię podczas pierwszego przesłuchania, aż po refleksyjną zadumę nad treścią tego, co zostało nam zaserwowane.

Dokładnie takie uczucia towarzyszyły mi, kiedy w Internecie pojawiły się informacje, że moi ulubieni Brytyjczycy zabrali się do pracy nad swoim, siódmym już wydawnictwem długogrającym.
I tak w czerwcu 2015 roku w ręce zniecierpliwionych fanów, których apetyty były dodatkowo rozbudzane przez wypowiedzi muzyków i publikowane, bardziej lub mniej oficjalnie, fragmenty utworów, trafił album Drones, rozpoczynający się od mocnego wstępu w postaci Dead Inside, w którym zaczyna się rysować koncepcja albumu, a zadziorne gitary i pełen emocji wokal Matta Bellamy’ego wprowadzają nas w nastrój tego mocno rockowego dzieła. Następnie Psycho, hipnotyzujący nas rytmiczną melodią mającą zawładnąć naszymi umysłami podobnie jak bohaterem, przechodzącym istne pranie mózgu mające zmienić go w ludzkiego drona. Nieco łagodniejsze instrumentalnie jest błaganie o miłosierdzie – Mercy, które nie jest jednak pozbawione dynamicznych gitar, doskonale współgrających z klawiszowymi i syntezatorowymi wstawkami. Reapers zaś to przesterowane gitary, niezwykle przyjemnie „drapiące” ucho słuchacza i odbierający nadzieję tekst porównujący ludzi do sterowanych pionków przeznaczonych na stracenie. Swoistym rodzajem spowiedzi bohatera, prowadzącej do stopniowego wyzwolenia jest The Handler oparty na burzliwej basowej melodii i przesterowanym wokalu. Uwolniony spod władzy oprawców podmiot liryczny jako zbieg zapowiada koniec kontroli umysłów w Defector, jednak pewność siebie gdzieś znika i w Revolt bardzo melodyjnym, z przejmującą gitarową solówką, nasz bohater wątpi w swoje możliwości walki z bezlitosnymi maszynami, ale jest coś co pozwala zachować iskrę nadziei, a jest to miłość, która umożliwia przezwyciężenie wszelkiego zła, a której gloryfikacją jest przejmujący Aftermath oparty na pięknej smyczkowej melodii i przepełnionym emocjami wokalu. Nie mniej nastrojowy jest The Globalist ponad dziesięciominutowy utwór będący podsumowaniem albumu, w którym bohater robi rachunek sumienia, tłumacząc się jedynie pragnieniem bycia kochanym.
Drones to zdecydowanie album kompletny, konsekwentnie prowadzący nas przez skrajne nastroje za sprawą dynamicznie zmieniającej się muzyki i dopełniających całości zaangażowanych wokali Bellamy’ego. Intrygująca jest także wiadomość, że album mógłby stać się podstawą dla musicalu opartego na koncepcji longplay’a Brytyjczyków, ale na razie na ten temat cicho-sza. Słuchajmy, polecam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz