niedziela, 18 grudnia 2016

Retrospektywnie koncertowo (część 1)


Zanim zasmakowałam uczestnictwa w koncertach wydawało mi się, że nie ma w tym nic szczególnego – bo po cóż wydawać pieniądze na bilety, później tłuc się przez pół Polski, stać w ścisku, często wcale nie widząc tego co dzieje się na scenie, a później jeszcze kombinować jak wrócić do domu.

 Ale po pierwszym koncercie, uczestnictwo w tego typu wydarzeniach, mimo oczywistych niedogodności, spodobało mi się do tego stopnia, że chciałam więcej i więcej. Pozytywne odczucia czerpane z występów moich ulubionych zespołów zrekompensowały ewentualne, wcześniej wydające się olbrzymimi, minusy w postaci drogich biletów (zaczęłam oszczędzać), uciążliwych dojazdów (zestaw książka + odtwarzacz mp3 rozwiązał sprawę), ścisku z ograniczonym widokiem na scenę (wystarczy stanąć nieco bardziej z tyłu) czy kłopotów z powrotem (nocleg w hostelu/hotelu/u rodziny lub na dworcu). Problemy te zdają się być małymi w porównaniu z korzyściami dla mojego zdrowia psychicznego, odprężenia i naładowania baterii pozytywną energią płynącą ze sceny i od zgromadzonych wokół ludzi.
A wszystko zaczęło się w Krakowie podczas Coke Live Music Festival, 21 sierpnia 2010 roku, kiedy headlinerem imprezy był niedawno przeze mnie poznany i z miejsca polubiony brytyjski zespół Muse, przed którego świetnym, energetyzującym występem na scenie pojawiła się grupa Panic! At The Disco lubiana przez moją Towarzyszkę i skutecznie porywająca publiczność do zabawy.


Kolejny koncert w jakim wzięłam udział to występ Norwegów z Gazpacho, 24 września 2010 roku w krakowskim klubie LochNess, po którym w pamięć oprócz mrocznego wystroju wnętrza zapadła mi piękna nastrojowa muzyka i późniejsze spontaniczne spotkanie z członkami zespołu, którzy po koncercie wyszli do zgromadzonych fanów swobodnie rozmawiając z każdą podchodzącą osobą oraz podpisując podsuwane płyty i gadżety.


2011 rok koncertowo rozpoczął się już w mroźnym lutym, a dokładnie 25 lutego, kiedy nasz kraj odwiedził niemłody już, ale wciąż działający zespół Wishbone Ash dając w krakowskim Kwadracie doskonały show z największymi przebojami, których dane mi było posłuchać z miejsca tuż pod sceną.


Kolejnym muzycznym wydarzeniem 2011 roku był koncert lokalnego zespołu After Day grającego głównie covery, chociaż z tego co pamiętam, pojawiła się jedna lub dwie autorskie kompozycje. Występ miał miejsce 13 sierpnia w świeżo oddanej do użytku Sali w Centrum Kulturalno-Bibliotecznym w mieście w którym mieszkam.
Doskonałym zakończeniem wakacji była Rock Autostrada w Proszówkach – impreza będąca koncertem biorących udział w konkursie młodych zespołów rockowych, która odbyła się 28 sierpnia 2011 roku na położonych niedaleko Bochni proszowickich łąkach. Finałem wydarzenia był zupełnie niezły koncert Budki Suflera.
Grupą z jaką wiązałam niemałe nadzieje w 2011 roku był powołany do życia przez basistę Scorpions – Pawła Mąciwodę zespół Stirwater z wokalistą, który swoim głosem skradł moje serce – Efremem Wilderem. Ku mojemu wielkiemu szczęściu grupa 22 września dała świetny koncert w krakowskim klubie Lizard King, podczas którego Wilder czarował swoim głosem a Mąciwoda chodził po barze grając na basie.
Najmniej miło wspominam mający miejsce w katowickim Spodku koncert Whitesnake, który odbył się 28 listopada w ramach Hard Rock Hereos Festival. Długie, około sześcio godzinne oczekiwanie na gwiazdę wieczoru upłynęło mi (dosłownie) na walce o miejsce pod barierkami, które ostatecznie i tak zostało mi odebrane przez grupkę niezwykle niekulturalnych mężczyzn, a podczas samego koncertu Whitesnake, na moje nieszczęście, stała przede mną wysoka dziewczyna z plecakiem z metalowymi elementami, co przy każdym jej gwałtowniejszym ruchu stanowiło dla mnie ryzyko utraty zębów.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz