Zanim
zasmakowałam uczestnictwa w koncertach wydawało mi się, że nie ma w tym
nic szczególnego – bo po cóż wydawać pieniądze na bilety, później tłuc się
przez pół Polski, stać w ścisku, często wcale nie widząc tego co dzieje się na
scenie, a później jeszcze kombinować jak wrócić do domu.
Ale po pierwszym koncercie, uczestnictwo
w tego typu wydarzeniach, mimo oczywistych niedogodności, spodobało mi się do
tego stopnia, że chciałam więcej i więcej. Pozytywne odczucia czerpane z
występów moich ulubionych zespołów zrekompensowały ewentualne, wcześniej
wydające się olbrzymimi, minusy w postaci drogich biletów (zaczęłam
oszczędzać), uciążliwych dojazdów (zestaw książka + odtwarzacz mp3 rozwiązał
sprawę), ścisku z ograniczonym widokiem na scenę (wystarczy stanąć nieco
bardziej z tyłu) czy kłopotów z powrotem (nocleg w hostelu/hotelu/u
rodziny lub na dworcu). Problemy te zdają się być małymi w porównaniu z
korzyściami dla mojego zdrowia psychicznego, odprężenia i naładowania baterii
pozytywną energią płynącą ze sceny i od zgromadzonych wokół ludzi.
A
wszystko zaczęło się w Krakowie podczas Coke Live Music Festival, 21 sierpnia
2010 roku, kiedy headlinerem imprezy był niedawno przeze mnie poznany i z
miejsca polubiony brytyjski zespół Muse, przed którego świetnym,
energetyzującym występem na scenie pojawiła się grupa Panic! At The Disco
lubiana przez moją Towarzyszkę i skutecznie porywająca publiczność do zabawy.
Kolejny
koncert w jakim wzięłam udział to występ Norwegów z Gazpacho, 24 września 2010
roku w krakowskim klubie LochNess, po którym w pamięć oprócz mrocznego wystroju
wnętrza zapadła mi piękna nastrojowa muzyka i późniejsze spontaniczne
spotkanie z członkami zespołu, którzy po koncercie wyszli do zgromadzonych
fanów swobodnie rozmawiając z każdą podchodzącą osobą oraz podpisując podsuwane
płyty i gadżety.
2011
rok koncertowo rozpoczął się już w mroźnym lutym, a dokładnie 25 lutego, kiedy
nasz kraj odwiedził niemłody już, ale wciąż działający zespół Wishbone Ash
dając w krakowskim Kwadracie doskonały show z największymi przebojami, których
dane mi było posłuchać z miejsca tuż pod sceną.
Kolejnym
muzycznym wydarzeniem 2011 roku był koncert lokalnego zespołu After Day
grającego głównie covery, chociaż z tego co pamiętam, pojawiła się jedna lub
dwie autorskie kompozycje. Występ miał miejsce 13 sierpnia w świeżo
oddanej do użytku Sali w Centrum Kulturalno-Bibliotecznym w mieście w
którym mieszkam.
Doskonałym
zakończeniem wakacji była Rock Autostrada w Proszówkach – impreza będąca
koncertem biorących udział w konkursie młodych zespołów rockowych, która odbyła
się 28 sierpnia 2011 roku na położonych niedaleko Bochni proszowickich
łąkach. Finałem wydarzenia był zupełnie niezły koncert Budki Suflera.
Grupą
z jaką wiązałam niemałe nadzieje w 2011 roku był powołany do życia przez
basistę Scorpions – Pawła Mąciwodę zespół Stirwater z wokalistą, który swoim
głosem skradł moje serce – Efremem Wilderem. Ku mojemu wielkiemu szczęściu
grupa 22 września dała świetny koncert w krakowskim klubie Lizard King, podczas
którego Wilder czarował swoim głosem a Mąciwoda chodził po barze grając na
basie.
Najmniej
miło wspominam mający miejsce w katowickim Spodku koncert Whitesnake, który
odbył się 28 listopada w ramach Hard Rock Hereos Festival. Długie, około sześcio godzinne oczekiwanie na gwiazdę wieczoru upłynęło mi (dosłownie) na walce
o miejsce pod barierkami, które ostatecznie i tak zostało mi odebrane
przez grupkę niezwykle niekulturalnych mężczyzn, a podczas samego koncertu
Whitesnake, na moje nieszczęście, stała przede mną wysoka dziewczyna z
plecakiem z metalowymi elementami, co przy każdym jej gwałtowniejszym
ruchu stanowiło dla mnie ryzyko utraty zębów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz