środa, 20 lipca 2016

OneRepublic „Native” (recenzja)


Z utworami wydawanymi jako single jest czasami tak, że przechodzą bez większego echa, ale też i tak, że są w stanie rozsławić tworzący je zespół na całym świecie. W perspektywie czasu smutnym jest jednak fakt istnienia grup muzycznych, których kariera opiera się na jednym jedynym utworze znanym przez wszystkich, a pozostałe dokonania giną w mnogości innych nie zawsze lepszych.

Mam wrażenie, że taki los, przynajmniej w naszym kraju, spotkał grupę OneRepublic, która w 2007 roku zawładnęła rozgłośniami radiowymi utworem Apologize nagranym przy współpracy z producentem muzycznym Tmbalandem. Po ukazaniu się singla nie było osoby, która nie podśpiewywała sobie chwytliwego tekstu tej piosenki, jednak już kolejne single – Stop and Stare czy Say (All I Need) nie wywołały już takiego zainteresowania.
Przyznaję się, że ja także uległam urokowi Apologize i od tego czasu wiernie śledzę kolejne wydawane przez OneRepublic albumy, z których najnowszy (choć mam nadzieję już niedługo) wydany w 2013 roku longplay Native bardzo przypadł mi do gustu.
Ten w zasadzie popowy album jest ciekawym zbiorem melodyjnych, szybko wpadających w ucho utworów z singlowymi, wręcz tanecznymi Counting Stars czy If I Lose Myself, przeplatającymi się z bardziej melancholijnymi, nastrojowymi kompozycjami – What You Wanted, Can’t Stop czy pięknie zinstrumentyzowanym Au Revoir. Ale uwagę przyciągają także pozostałe utwory – podnoszący na duchu, w teledysku opowiadający historię chłopca chorego na mukowiscydozę – I Lived oraz doskonale sprawdzający się na koncertach Something I Need, skutecznie porywający publiczność do zabawy i wspólnego śpiewania. Niezwykle dynamiczną pozycją jest Feel Again, niepozornie rozpoczynająca się by z czasem nabrać żwawego tempa, a w końcówce ponownie uspokoić nastrój. Bardzo charakterystycznym utworem, choć trudnym do sklasyfikowania jest hipnotyzujący Light It Up z ciekawą solówką gitarową będącą kulminacyjnym punktem kompozycji. Od reszty odstają nieco Burning Bridges i Preacher, którym brakuje jakiegoś zdecydowanego, wyróżniającego momentu, przez co nieco giną wśród ciekawszych kompozycji.
Podstawową wersję albumu zamyka krótki, niepozorny Don’t Look Down, który w wersji rozszerzonej stanowi ciekawy wstęp do śmiałego, może chwilami nieco zabałaganionego melodyjnie Something’s Gotta Give i zupełnie od niego odmiennego Life in Color.
Album Native to moim zdaniem dowód na to, że grupa OneRepublic potrafi tworzyć zarówno chwytliwe utwory będące w stanie zawładnąć rozgłośniami radiowymi, jak i urzekające kompozycje zapewniające idealną równowagę nastrojów. Niezaprzeczalną zaletą tego longplaya jest także fakt pomysłowego wykorzystania wielu instrumentów muzycznych, dzięki czemu poszczególne utwory są bardzo oryginalne i różnorodne kompozycyjnie. Jeśli więc macie ochotę posłuchać czegoś lżejszego, ale wartościowego, śmiało sięgajcie po Native OneRepublic, polecam.


Okładka:  https://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/9/96/OneRepublic_-_Native.png

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz